niedziela, 19 maja 2013

Pustka.



   
     Pustka.
     W mojej głowie panowała kompletna pustka. Nie potrafiłam złożyć ani jednej porządnej myśli. Nic się nie układało. Jakbym nagle zapomniała, jak scala się litery, jak układa się je w wyrazy. Przerażało mnie to, ale w sumie chyba nie aż tak, jak przyczyna mojego problemu.
     Ponownie mój wzrok przesunął się po literach. Ponownie to przeczytałam. Ponownie poczułam dziwne ukłucie w żołądku i ponownie do oczu dopłynęły mi łzy. Dlaczego znowu to czytam? Dlaczego znowu się tym katuję? Dlaczego, do cholery?
     Właściwie całość znałam na pamięć. W ciągu ostatnich kilku minut przeczytałam to już tyle razy, że wypowiedź, Twoja wypowiedź, utkwiła mi w pamięci. Nie potrafiłam poskładać własnych myśli, ale te kilka zdań dudniło w mojej głowie. Niemiłosiernie natrętnie dudniło i nie pozwalało o sobie zapomnieć. A kiedy już cichło, sama czytałam to po raz kolejny, jakby nie chcąc tego wypuścić. Tonący brzytwy się chwyta. Ja chwytałam się tego, co bolało, żeby nie bolało jeszcze bardziej.
     To ja cię nie rozumiem. Pierwsza część wiadomości już sprawiała, że czas jakby spowalniał. Ludzie mają takie odczucie przy wypadkach samochodowych. Widzą, co się dzieje i wiedzą, co zaraz będzie miało miejsce i próbują hamować i uciekać od wyrządzenia szkód sobie i innym, ale nie mogą. I wszystko dzieje się bardzo wolno. Jak na filmach - spowolnione tempo. To chyba dlatego, że mózg zaczyna o wiele szybciej pracować.
     I teraz nagle wszystko działo się kilka razy wolniej. Z całych sił chciałam uniknąć kolejnych linijek tekstu tak, jak kierowca próbuje ominąć zwierzę, które nagle wyskoczyło mu przed pojazd. Bałam się tego, co będzie dalej, jak to zwierze, które widziało nieuchronnie zbliżające się światła nadjeżdżającego samochodu. Ale nie potrafiłam. Byłam jednocześnie kierowcą i zwierzęciem. Niechcący zadawałam śmiertelny cios i w tym samym czasie przyjmowałam go na siebie. I nic nie byłam w stanie zrobić. A przecież mogłam zahamować. Przecież mogłam wcisnąć pedał hamulca, nie czytać tego dalej i nie cierpieć. Co się działo? Dlaczego to nie działało? Nie wiedziałam.
     A potem było już za późno na hamowanie. Stało się, kierowca nie zdążył, zwierzę nie uciekło. Czytałam dalej.
     Usunąłem osoby, których nie znałem. To zdanie musiałam przetwarzać dobre kilkadziesiąt sekund. Jakaś pomyłka? Jak to: nie znałem? Dlaczego tak mówisz? Co się dzieje?
     W tym momencie trwała jakaś chwila oszołomienia. Jakby śmiertelny cios dla zwierzęcia nie był do końca śmiertelny. Jakbym została potrącona i leżała na ziemi, czekając na ból i ewentualną śmierć. Gdybym nie była zwierzęciem, a człowiekiem, pewnie kierowca zadzwoniłby po karetkę, próbował mnie ratować. Pewnie chociażby dla czystości własnego sumienia spróbowałby mi pomóc. Ale byłam tylko biednym czworonogiem, które zepchnięte na pobocze powoli się wykrwawiało. Nikt mnie nie potrzebował. Przecież tam, w lesie, było nas jeszcze mnóstwo, więc strata takiej jednej mnie nie była wielką stratą.
     Otumaniona wzięłam kilka głębokich wdechów czując, jak coś przewraca mi się w żołądku. To nie może być prawda. Przecież mnie znałeś. Znałeś mnie dobrze. Znałeś mnie aż zbyt dobrze jak na tak niedługi okres znajomości.
     Dokładnie pamiętałam dzień, w którym Cię poznałam. Każdy Twój gest zapadł mi tak głęboko w pamięć, że mogłam tę scenę bezbłędnie odtworzyć w dowolnym momencie. Może nie było oficjalnego przedstawiania się, wymieniania wizytówek, czy co robi się w wielkim świecie, ale poznaliśmy się.
     Rozmawialiśmy. Każda znajomość powinna opierać się w dużej mierze na rozmowach. Powinna.
     Rozumiałam, że mieszkamy okropnie daleko od siebie. Rozumiałam, że w takim razie codzienne rozmowy twarzą w twarz nie były możliwe. Wszystko to rozumiałam. Ale nadal się starałam.
     Bo byłeś kimś wyjątkowym.
     Rozmawialiśmy przecież przez internet. I to tak cholernie często. Myślałam, że skoro ze mną rozmawiasz, chcesz mnie poznać. Chcesz mnie poznać bliżej. Bo może gdzieś tam w Twojej głowie też rodzi się myśl, że mogłabym być kiedyś, w przyszłości, kimś wyjątkowym. I w sumie było dobrze. Czułam się dobrze, wymieniając się z Tobą poglądami na temat OrlenLigi, na temat sportu. I myślałam, że i Tobie może być tak dobrze. Tak chętnie odpowiadałeś na pytania. Tak chętnie ciągnąłeś rozmowy. I przestaliśmy rozmawiać tylko popołudniami. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy bardzo późno wieczorem zaczęła się jedna z naszych konwersacji. W sumie, czułam się coraz bardziej swobodnie. Przestałam myśleć o tym, jak znaną osobą zaczynasz być, jak rozpoznawalną.
     Tego wieczora żaliłeś mi się, jak straszna sytuacja ma miejsce w Twoim klubie. Jak bardzo pechowo układa się końcówka sezonu. Jak nękają Was kontuzje. A ja próbowałam zrozumieć. Próbowałam pomóc. Z bijącym sercem odpowiadałam na kolejne wiadomości, bo już wiedziałam, że następnego dnia mieliśmy się zobaczyć.
     I pojechałam. Przejechałam prawie czterdzieści kilometrów na tę głupią halę, żeby się z Tobą zobaczyć. Wiedziałam, że to będzie ważny mecz, że będziesz z całych sił skupiony na tym, żeby z niepełnym składem zagrać jak najlepiej. I nie oczekiwałam niczego więcej, niż krótkiej rozmowy po zakończonym turnieju, naprawdę.
     To Ty coś sugerowałeś. I nie były to moje wymysły. W każdym razie, nie tylko moje. Wszyscy, których znałam, a którzy na tej hali byli, chociaż przez chwilę, potem szeptali na nasz temat. Nie kłamię. A i ja coś widziałam. Widziałam, jak oglądałeś się, by spojrzeć w moją stronę. Widziałam. Przecież nie jestem ślepa. Podczas niecałych dwóch godzin nasze spojrzenia spotkały się tak wiele razy, że nadzieja na coś więcej wręcz mnie rozsadzała. Potem to, jak się przywitałeś - wszystko to przemawiało do mnie tak pozytywnie. Czułam się tak świetnie, że było to wręcz nierealne.
     Teraz natomiast przestałam być wszystkiego pewna. Czułam się strasznie. A nie doczytałam przecież wszystkiego do końca.
     Nadszedł moment krytyczny, w którym zwierzę ledwo zipie, leżąc na asfalcie. Kierowca nawet się nie zatrzymał. Nawet nie starał się ukryć grymasu obrzydzenia sponiewieranym ciałem, kiedy zaszczycił poszkodowanego spojrzeniem w lusterko. Jechał dalej. I tak samo zrobiły moje oczy. Pojechały dalej po kolejnych literkach, by przeczytać ostatnie zdanie.
     Nie utrzymywałem z tobą żadnego kontaktu. Nie? Nie utrzymywałeś żadnego kontaktu?
     Zwierzę doczekało się ratunku. Nie była to pomoc ze strony innych, może bardziej życzliwych, kierowców. Droga była pusta. Tak samo, jak moja głowa. Była gotowa pomieścić tyle samochodów, była gotowa przetrzymać najtrudniejsze godziny szczytu. Ale co z tego, że była na to gotowa, kiedy nikt nie chciał tędy przejechać? Tak samo działo się w moim mózgu. Byłam tak skołowana, że moja świadomość nie była w stanie wykreować absolutnie niczego.
     A zwierzę?
     Zwierzę zginęło.
     Umarło, odeszło, zniknęło tak nagle, jak pojawiło się na tej drodze. Jak nadzieja. Pojawiła się nagle, zupełnie niespodziewanie zaczęłam myśleć, że może kiedyś coś z tego wyjdzie. I teraz równie niespodziewanie to zginęło. Środowisko popchnęło mnie do tego, żeby wyjść. Jakby ci wszyscy ludzie, którzy wtedy mówili mi, że życzą mi z Tobą szczęścia, byli wiatrem, który rozwiał gałęzie gęstych drzew i krzewów na poboczach drogi. Pokazały mi ją. I ja uwierzyłam, że to może być dobra droga. Że ta nadzieja nic mi nie zaszkodzi, a wręcz, że może być lepiej! I poszłam. Bezmyślnie ruszyłam w tamtym kierunku. A mogłam się zastanowić. Mogłam się zastanowić, bo gdybym to zrobiła, może nie poszłabym w stronę ulicy. I może nadzieja by nie umarła.
     Ale tak się nie stało i musiałam pogodzić się z konsekwencjami swoich czynów. Musiałam pogodzić się z tym, że byłam jedną z przyczyn śmierci mojej nadziei. Nadziei, która przecież jest silna, bo umiera ostatnia, ale jednocześnie tak krucha, bo po jej straceniu w innej sytuacji ciężko znów ją żywić. Jak zaufanie. Tracę nadzieję, czyli tracę zaufanie do samej siebie, bo nie do końca wiem, kiedy będę mogła sobie na nią pozwolić, żeby ponownie nie umrzeć. I tak powoli, acz konsekwentnie, przestaje mi zależeć. Na wszystkim. Na Tobie, na sprawach ważniejszych i tych błahych. Przestaje mi zależeć i zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek będę w stanie jeszcze sobie zaufać i pomyśleć, że coś może się udać. Przestaje mi zależeć na wszystkim, tylko nie na odpowiedzi, której nie poznałam.
     Żadnego kontaktu. Ale dlaczego?
     Nie wiedziałam. Nic. Pustka. Kompletna pustka.


sobota, 30 marca 2013

Błękit

     Mrugam.
     Za wysokimi oknami sali gimnastycznej czai się tylko ciemność. Kilka dni temu przestawiliśmy czas z powrotem na letni, a tymczasem po raz kolejny zmrok zapadł niespodziewanie szybko. Słyszę cichy szum wiatru, który wdziera się do pomieszczenia przez uchylone okna sprawiając, że powietrze na sali jest niewiarygodnie rześkie.
     W ręku trzymam piłkę. Rozglądam się. Wszystkie spojrzenia skierowane są na mnie. 

     Zagrywaj – podpowiada mi cieniutki głosik w głowie. Dobrze – grzecznie mu odpowiadam – już zagrywam. Ale tego nie robię. Przyglądam się po kolei każdej twarzy z osobna, tak, jakbym widziała ich wszystkich po raz pierwszy.
     W końcu mój wzrok zatrzymuje się na postaci po drugiej stronie siatki. Nie dociera do mnie, kim jest, aż do momentu, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. Nie mogę się ruszyć. Jego paraliżujące wręcz, chłodne, niebieskie oczy wpatrują się we mnie z wyczekiwaniem.
     Coś zasłania mi światło. Prostuję się, gotowa odeprzeć jakikolwiek atak. Jeden z członków mojej drużyny, wysoki brunet, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć, posyła mi zniecierpliwione spojrzenie.
Tak, czuję się świetnie. Nie, nie jest mi niedobrze. Tak, już mogę grać. Tak, jestem gotowa. Daj mi spokój i odsuń się.
     Posłusznie wraca na swoją pozycję. Kręcę głową. Faceci – po raz kolejny w mojej głowie pojawia się ten jazgoczący głos – tylko szukają chwili, żeby pokazać jacy to oni są silni i jak to potrafią pomóc damie w opałach. Pff.
     Chce mi się śmiać. Głosik ma w sumie trochę racji. Ponownie przenoszę wzrok na piłkę. Podrzucam ją i uderzam wewnętrzną stroną dłoni, trafiając idealnie we właściwe miejsce. As serwisowy. Kilka cmoknięć okazujących niezadowolenie po drugiej stronie siatki. Kilka skinięć głową z podziwem na mojej części boiska. Nie zwracam jednak na nie uwagi.
     Wszystko, na czym skupia się moja uwaga, to ten błękit tęczówek chłopaka. Czuję, jak krew przyśpiesza, dopływając do twarzy i tym samym zabarwiając ją na delikatny odcień różu. Słyszę, jak głośno wali serce w mojej klatce piersiowej. Wydaje mi się, że zaraz kolana się pode mną ugną, upadnę i już nie wstanę. A to wszystko przez ten wzrok.
     Ocknij się, moja droga – głos powoli zaczyna być uciążliwy – nie gap się tak i graj dalej.
     Chcąc, nie chcąc, słucham i robię, co mi mówi.
     Czas leci szybko. Mijają kolejne sekundy, minuty, kolejne zagrywki, kolejne akcje, kolejne punkty. A ja za każdym razem nie mogę nadziwić się tym oczom. Za każdym razem widzę je po raz pierwszy. Za każdym razem nie mogę oderwać od nich wzroku. Za każdym razem rozum, którym okazuje się być głosik, przekrzykuje serce i spycha uczucia na dalszy plan. Ale one wracają. Wracają jak te małe, natrętne muszki, których nie sposób się pozbyć.
     Kończy się set. Każdy set kończymy na swój własny sposób: zawsze tak samo. Przechodzimy pod siatką, podając sobie dłonie dziękując w ten sposób za kolejną dobrą rozgrywkę. Nie mogłam się tego doczekać i oto następuje ten moment. Podaję mu dłoń z delikatnym uśmiechem, starając się siłą woli zatamować zdradzieckie naczynia krwionośne na policzkach. Ustawiam się na prawym skrzydle, gotowa do rozpoczęcia kolejnego seta. W każdym razie, teoretycznie gotowa. Uśmiecham się pod nosem na wspomnienie tej delikatnej skóry jego dłoni. Wydawałoby się, że powinna być twarda i zrogowaciała od gry w siatkówkę, tak przynajmniej słyszałam. A tymczasem jest miękka i niezwykle przyjemna w dotyku i ma się wrażenie, że…
     Zamknij się, – głosik nie dość, że zaczął bardziej piszczeć, to jeszcze przyjął ten denerwujący ton – bo znowu się czerwienisz, głupia.
     Akcja rozpoczęła się, nim sobie to uświadomiłam. Właściwie, zostaję o tym poinformowana dosyć brutalny sposób. Czuję ból rozchodzący się po moim biednym policzku. Rozglądam się zdezorientowana i napotykam jego spojrzenie. Spojrzenie wyrażające skruchę. Och, rozumiem, a więc to twoja wina. Uśmiecham się nieznacznie. Nie, aż tak nie boli. Zresztą, zaraz przejdzie. Poza tym, za twój uśmiech jestem prawdopodobnie w stanie wybaczyć ci wszystko. Ileż bym dała za to, żeby móc widzieć ten uśmiech codziennie i…
     Znowu? Naprawdę? – głos irytuje mnie coraz bardziej – Kobieto, opanuj się, bo z takim nastawieniem każdy chłopak będzie uciekał od ciebie gdzie pieprz rośnie.
     Nie odpowiadam. Zaczynam ignorować głos, który najpierw krzyczy coraz głośniej, ale po chwili się wyłącza. Świetnie, chyba właśnie mój rozsądek się na mnie obraził.
     Gra toczy się dalej. Po którymś z kolei przejściu ląduję na rozegraniu, pod siatką. Zagrywka po naszej stronie. Staję więc z uniesionymi rękami, żeby chociaż zaznaczyć swoją chęć i starania w zasłonięciu zagrywającego zawodnika. Wszyscy jednak wiedzą, że i tak to na nic.
     Zaraz, zaraz. Dopiero teraz zauważam, kto stoi po drogiej stronie siatki. Po raz kolejny nasze spojrzenia się spotykają. Tym razem jednak jest jakoś inaczej. Czy… czy on się właśnie do mnie uśmiechnął? Nieznacznie unoszę kąciki ust w odpowiedzi, po czym szybko odwracam wzrok. Nie, to niemożliwe. Do mnie? Kto miałby się do mnie uśmiechnąć? I dlaczego?
     O nie. Nienienie… Nogi mi się trzęsą. I pewnie znowu jestem czerwona i… i na pewno on nic we mnie nie widzi i…
     Czekaj, czekaj, czekaj – rozum wrócił do gry – nie rozpędzaj się tak. Może po prostu podejdź do niego i pogadaj. Nie wyskakuj od razu z propozycją ślubu, ale normalnie pogadaj. Mogłabyś chociaż raz mnie posłuchać.
     A ty byłeś obrażony, więc siedź cicho i się nie odzywaj – odpowiadam bezmyślnie, czym, oczywiście, znów obrażam swój rozsądek. Rozsądek, który, nawiasem mówiąc, miał rację.
     Właściwie, czemu by nie podejść i zagadać? To nie jest taki głupi pomysł, wcale nie. Dobrze, ale nawet jeśli, to co miałabym powiedzieć? No co?
     Nagle słyszę krzyk. Odwracam się w samą porę, aby odebrać czyjś atak. Jedno szczęście.
     Przez tego chłopaka w końcu poważnie ucierpisz, moja droga – głos nie daje za wygraną. – I nie mówię tu już o żadnych przenośniach i metaforach czy innych, oczywiście bardzo ważnych, rzeczach z lekcji polskiego, ale o takim na przykład poważnym przyłożeniu w twarz, o.
     Wzdycham. Widocznie nie da się aż tak nakrzyczeć na swój rozum, żeby się schował i nie wracał. No trudno.
     Kolejny set dobiega końca i po raz kolejny mam okazję na chwilową adorację skóry chłopaka, którą, oczywiście, bezceremonialnie przerywa rozsądek. Tak, wiem, to najlepsza okazja. Tak, już podchodzę.

     Akurat stoi do mnie tyłem. Matko, czy tylko ja zauważyłam, jakie ma umięśnione barki?
     Niemal słyszę pacnięcie się w czoło swojego własnego rozumu. Świetnie, jest ze mną coraz lepiej. Niedługo będę się nadawała tylko do pokoju bez klamek. I drzwi. I lepiej, żeby okien też tam nie było – głosik dorzuca, oczywiście, swoje trzy grosze.
     Kręcę głową i już mam zamiar podejść, kiedy słyszę, że wszyscy już zbierają się do kolejnego seta. Po prostu cudownie – niemalże warczę na głos w swojej głowie – przez twoją paplaninę minęła jedyna porządna okazja na zrealizowanie twojego pomysłu.
     Wracam do gry. Z moją koncentracją nie jest ani trochę lepiej. Nadal zwracam uwagę na każdy, nawet najmniejszy szczegół. Na ten błysk w oku i uśmiech po udanym ataku czy zagrywce. Na napięte mięśnie przy każdym wyskoku. Na to, jak bardzo w czerwonym stroju sportowym jest mu do twarzy. Rejestruję każdy ruch dłoni, kiedy przeczesuje palcami włosy. Potrafię zaobserwować wszystko, tylko nie piłkę. Widzę każdy wyrzut, jaki ma do mnie drużyna po każdym punkcie straconym przeze mnie. Za każdym kolejnym razem odpowiadam przeprosinami i chcę skupić się na grze, ale za każdym razem mój wzrok znowu napotyka jego wzrok i wszystko zaczyna się od nowa. Nie jestem w nic zrobić: to się po prostu dzieje.
Mecz dobiega końca. Zaraz rozejdziemy się do domów. Wszystko we mnie krzyczy. Nie, nie chcę znowu czekać w napięciu całego tygodnia, w tej niepewności, czy przyjdzie, czy nie przyjdzie. Czy na następnej siatkówce znów będę mogła kłócić się ze swoim rozumem o to, czy chłopak jest wart całego zachodu. Przed każdymi zajęciami obiecuję sobie, że tym razem do niego podejdę, bo to może być nasze ostatnie spotkanie. Bo może już go więcej nie zobaczę. Jestem w stanie pogadać z każdym chłopakiem, zaczepić nieznajomego przystojniaka z ogólniaka obok, ale ten jeden ma w sobie coś tak niezwykłego, że kolana się uginają. Wzdycham i kręcę głową. Już w tym momencie zachowuję się jak obłąkana.
     Przebieram się szybko swoje stare jeansy i koszulkę, narzucam na wierzch wiosenny płaszcz i wychodzę na korytarz. Znowu ubrałam się najszybciej. Przepraszam, czy ktoś wspominał o tym, że kobiety potrzebują na to więcej czasu niż mężczyźni? Proszę w takim razie się jeszcze raz zastanowić.
     W końcu, wszyscy są gotowi do drogi. Wychodzimy przed kolorowy budynek szkoły, oświetlony kilkoma silnymi reflektorami. Stajemy, każdy w oczekiwaniu na swój „transport” do domu. Niestety, moja "taryfa" okazuje się najszybsza. Po kilkudziesięciu sekundach na odrobinę zapuszczony parking dla personelu wjeżdża spory srebrny samochód, do którego podchodzę. Otwieram drzwi i wsiadam, szybko oglądając się jeszcze przez ramię.
     Po chwili odjeżdżam z uśmiechem na ustach i świadomością, że i on się wtedy obejrzał.




___________________________

Witam wszystkich na moim nowym blogu!
Jak pewnie już się domyśliliście, mam nadzieję, będę zamieszczała tu z reguły jednoczęściowe opowiadania, które co jakiś czas zdarza mi się pisać.
Miłego czytania!
Sunny