wtorek, 30 czerwca 2015

Sogni d'oro III

            Noce. Noce zawsze były najgorsze. W nocy wszystko nagle cichło, kiedy cały świat kładł się do snu. Znikąd nie można było oczekiwać pomocy,nic nie chciało pomóc mi w zagłuszaniu myśli. Żadnego hałasu z ulicy. Żadnego niespodziewanego dźwięku zza ściany. Nawet wiatr cichł i nie mogłem skupić się wtedy na niczym innym oprócz swoich myśli, pojawiających się i znikających wraz z kolejnymi uderzeniami zegara.
             Zastanawiałem się już nad przeniesieniem go do innego pomieszczenia, najlepiej do kosza na śmieci ustawionego pod kuchennym zlewem, ale za bardzo bałem się, że mogłoby to tylko pogorszyć całą sytuację. Z czasem nauczyłem się dostrzegać zalety dźwięku, który wcześniej doprowadzał mnie do szału. Zauważyłem, że pośród ciszy, która zapadała w nocy, nie było nic, co mogłoby pomóc mi oderwać się od pochłaniających mnie czarnych myśli. Zegar wył wtedy, o ironio, moją jedyną nadzieją, bo kiedy ona spokojnie spała, nie miałem żadnego innego sposobu na odwrócenie swojej uwagi od czającej się w moim umyśle ciemności. W nocy go przeklinałem i nazywałem swoim nemezis, za dnia wszystko to cofałem, wręcz dziękując za to, że był moją jedyną drogą do rzeczywistości.
Siedziałem przy niewielkim, drewnianym stoliku w kuchni i patrzyłem z góry na kubek po brzegi wypełniony kawą, który chwilę wcześniej tam postawiłem. Na twarzy czułem parę, która unosiła się znad gorącego napoju. Ciepło jest przyjemnym uczuciem. Miałem wrażenie, jakby to właśnie ono sprawiało, że czułem się bardziej bezpieczny. Ciepło kawy tylko mi o tym przypominało.
Oparzyłem sobie język, a po przełknięciu także gardło. Zamrugałem kilkakrotnie, żeby powstrzymać łzy, które napłynęły mi do oczu. Od kilku tygodni był to mój codzienny rytuał. Wstawałem i myślałem tylko o tym, żeby podnieść się na nogi kawą. Chyba nawet nie chodziło mi o samą kofeinę, chociaż ona też odrobinę pomagała, a o jej temperaturę. Po oparzeniu się od wewnątrz nie było mowy o spaniu, a tego właśnie potrzebowałem każdego ranka. Każdego kolejnego ranka potrzebowałem tego coraz bardziej.
Nie spałem. Brzmiało to absurdalnie, bo byłem zmęczony i to bardzo. Wykończony. To jednak nie przeszkadzało mojemu organizmowi w niespaniu. Coraz rzadziej, ale zdarzały się i lepsze noce, które przesypiałem w całości, ale jest było zdecydowanie mniej niż tych, kiedy co chwilę zrywałem się z łóżka lub zasypiałem dopiero tuż przed wschodem słońca. Potrzebowałem czegoś, żeby móc funkcjonować po takich nocach. Wybrałem kawę.
                Wydawało mi się, że oszalałem. Nie pamiętałem, dlaczego to wszystko się zaczęło. Nie wiedziałem, co mogło to wszystko spowodować. Czułem się uszkodzony, złamany. Jakbym był maszyną, wadliwym towarem wyprodukowanym gdzieś przez kogoś i wypuszczonym bez przeprowadzenia kontroli, bo nikogo ona nie obchodziła. Byłem zepsuty. Złamany. Ona także ujmowała to w ten sposób, ale dodawała, że w końcu każde złamanie się zrasta i nie musiałem się o nic martwić, ale przecież to nie było takie proste. Martwiłem się. Martwiłem się nie o siebie, ale o nią właśnie.
- Spójrz na mnie – mówiła zawsze, kiedy spotykała mnie w takich momentach, jak ten.
- Nie.
- Spójrz na mnie – powtarzała, a wtedy nie mogłem jej odmówić i podnosiłem wzrok. Widziałem jej oczy, zawsze najpierw to one przyciągały moją uwagę. Były takie inne niż wszystkie oczy, jakie widziałem. Na początku nie można do końca określić, jaki miały kolor, to takie intrygujące, jednak z każdą kolejną sekundą utwierdzałem się w przekonaniu, że były zielone. Zieleń jest kolorem nadziei, a ona była moją nadzieją, więc wszystko się zgadzało. Wszystko miało sens.
Wszystko w świecie miało sens, poza tym, co działo się w mojej głowie.
Nie spałem. Sam fakt, że pomimo potwornego zmęczenia, które narastało każdego kolejnego wieczoru, nie potrafiłem zasnąć z taką łatwością, z jaką powinienem, nie miał sensu. Sam fakt, że nie potrafiłem jednoznacznie wskazać momentu, z którym to wszystko się zaczęło, nie miał sensu. I wreszcie, sam fakt, że nawet nie byłem w stanie nazwać przyczyny swoich problemów, nie miał jakiegokolwiek sensu.
- Podobno jesteśmy w stanie odróżnić sen od rzeczywistości właśnie po tym, że brak w nim logiki. Znajdujemy się wówczas nagle w jakimś miejscu, które wydaje nam się całkowicie oczywistym i naturalnym miejscem, w którym powinniśmy przebywać i nawet nie kwestionujemy przyczyny naszego pojawienia się tam – powiedziałem cicho, kiedy i tamtego ranka pojawiła się w progu kuchni. – Nie kwestionujemy przyczyny i nie mamy pojęcia, ani jak tam się znaleźliśmy, ani kiedy się tam znaleźliśmy.
              Widziałem, że nawet się nie poruszyła. Stała tam, w tym samym miejscu, i przypatrywała mi się bardzo uważnie. Nie odezwała się, bo chociaż otworzyła usta, nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
              - Co, jeśli to jest snem? Wszystko zaczęłoby do siebie pasować, gdyby to był tylko sen. Ten kompletny bezsens mógłby być zrozumiany i zaakceptowany. – Spojrzałem prosto na nią, kiedy poczułem przebiegającą po moich plecach falę strachu. – Tylko dlaczego cały czas nie mogę się obudzić? Muszę coś zrobić, muszę się obudzić. Nie wytrzymam dłużej. – Ciemność pojawiająca się w moim umyśle wraz z nadejściem nocy, nie zniknęła po wschodzie słońca. Czaiła się w środku mnie i właśnie przejmowała nade mną kontrolę. Musiałem przed nią uciec, musiałem doprowadzić do przebudzenia. Wstałem na równe nogi, trącając przy tym kubek z kawą, która rozlała się, parząc mnie tym razem także od zewnątrz. Syknąłem cicho. Ból przyniósł nagłe otrzeźwienie, które zostało tylko spotęgowane pełnym przerażenia spojrzeniem, jakie padło z jej strony. Nie chciała, żeby tak wyszło i widziałem, jak bardzo starała się zachować jak najbardziej naturalny wyraz twarzy, ale nie potrafiła. Tego dnia za bardzo ją wystraszyłem.
              Wszystkiemu była winna ta pełna tajemniczości ciemność, którą nazwałem ciemnością, bo sprawiała, że przestawałem widzieć. Nie traciłem wzroku, ale przestawałem widzieć i nigdy jeszcze nie doświadczyłem czegoś tak strasznego.
              Szybkie pożegnanie w tamtym momencie wystarczyło, i ona, i ja potrzebowaliśmy odetchnąć. Ona – ode mnie, a ja od ciemności. Łudziłem się, że opuszczenie domu, wzięcie kilku głębokich wdechów na świeżym powietrzu i odpalenie auta, by po chwili jechać spokojną szosą w stronę miejsca pracy mi pomoże, ale tak nie było. Ukojenie miał przynieść widok szarego nieba, mijanych przy drodze drzew i schowanych za nimi pól, ale tak nie było. Wszędzie widziałem ową tajemniczą ciemność, dzień był jej niestraszny. W każdym świetle zawsze czaiła się ciemność.
              Nie myślałem wiele o swojej pracy, a może powinienem zacząć to robić. Gdybym skupił się na tym, jakie zadania czekały mnie tamtego dnia, może udałoby mi się uciec od czarnych myśli, które kłębiły się gdzieś w tle mojej świadomości.
              Kompletnie zaskoczył mnie tłum ludzi zaraz po tym, jak pola i drzewa nagle zostały zastąpione przez asfalt i beton, kiedy wjechałem do centrum miasta. Przywołałem się do porządku i staranie wytłumaczyłem sobie, dlaczego tak było. Skoro ja jechałem do pracy, inni też musieli to robić. Byliśmy w mieście, a w mieście spotyka się ludzi nawet wtedy, kiedy się nie ma na to ochoty. Działo się ze mną coraz gorzej, bo sam do siebie mówiłem jak do idioty.
              To właśnie jednego z tych zwykłych, szarych dni, kiedy automatycznie podążałem za dziesiątkami innych kierowców przecinającymi się ulicami, by dotrzeć do miejsca, które wcale mnie nie interesowało, a w którym musiałem stawiać się pięć razy w tygodniu, po raz pierwszy w mojej głowie pojawiła się ta myśl. Jedna myśl, której źródła nie potrafiłem nazwać, więc przypisałem ją samemu sobie. To właśnie jednego z tych zwykłych, szarych dni zacząłem myśleć inaczej.
              Może ciemność była zbyt wielka, może jej wielkość była na tyle ogromna, że nie mogłem pokonać jej najzwyczajniej w świecie skupiając się na czymś innym. Może ta ciemność pojawiła się właśnie w tamtym momencie, by przerwać rutynę mojego życia, póki jeszcze było to możliwe i bardzo niezauważalnym ruchem pokazać mi, że mogłem żyć inaczej. Zasiała we mnie wątpliwości. Wątpliwości były bardzo mądrym rozwiązaniem wcielanym przez ciemność w moje życie. Przestałem wierzyć w to, że mogę jeszcze żyć szczęśliwie, zacząłem wątpić w samego siebie.
              Ostro zahamowałem, kiedy nagle zapaliło się czerwone światło.
              To czerwone światło też dało mi do myślenia. Przestawałem myśleć o ciemności w ten sam sposób, w który myślałem o niej wcześniej tak, jak było to z zegarem. Nadal jednak nie wiedziałem, czy została ona na mnie sprowadzona po to, żeby mi pomóc, czy po to, żeby mnie zniszczyć.
               Ten zwykły, szary poranek był także momentem pojawienia się w mojej głowie jeszcze jednej myśli, która również sprawiła, że zacząłem na świat patrzeć inaczej. Ruszyłem, by spokojnie opuścić skrzyżowanie i, jak zawsze w tamtym miejscu, skręciłem w prawo. Co stałoby się, gdybym tego nie zrobił?
                Byłem dorosły. Nikt mnie nie nadzorował, nikt w tym konkretnym momencie mnie nie pilnował. Siedziałem w samochodzie sam. Tylko ja i moje myśli. To ja trzymałem kierownicę i to ja naciskałem odpowiednie pedały, to ja kontrolowałem pojazd i to ja powinienem kontrolować swoje życie. Co by było, gdybym w tamtym jednym miejscu skręcił w lewo i po prostu odjechał? Przecież mógłbym zacząć nowe życie. Każdy z ludzi mijanych przeze mnie tamtego dnia mógł zrobić to samo. Wszyscy mogliby nagle zdecydować o zmianie swojego życia, ale nikt tego nie robił. Zastanawiało mnie, czy chociaż jeden z nich kiedykolwiek wpadł na taki pomysł. Całkowicie się odizolować, znaleźć sobie nowe miejsce i spróbować od nowa, a jeśli tam by się nie udało, to zawsze były inne miejsca, tysiące tysięcy innych miejsc, w których można było próbować od nowa.
                Świat stawiał przed każdym człowiekiem tak wiele możliwości, a ten trzymał się kurczowo szarości, do której tak bardzo się przyzwyczaił i ani myślał, by ją puścić. Wydawało mi się, że każdy ignorował cichuteńki głosik w głowie, który podpowiadał, przypominając o tym, że zawsze można spróbować czegoś nowego, ale chyba się myliłem. Zaczynałem utwierdzać się w przekonaniu, że ludzie nie ignorowali żadnego głosiku, bo już dawno przestali go w ogóle słyszeć. Żyli swoim życiem, a każdą nagłą zmianę w nie wprowadzaną nazywali czymś złym i nieodpowiednim.
                O tyle łatwiej było nazwać coś złym i nieodpowiednim i poddać się szarości, niż posłuchać bardziej wyrazistej czerni ciemności, włożyć trochę wysiłku i coś zmienić.
                Ludzie twierdzili, że skoro coś było, to tak po prostu być musiało. Przestali dopuszczać do siebie myśl o tym, że byli w stanie to zmienić, bo tak było wygodniej. Nonkonformizm wyszedł z mody, bo żyliśmy w czasach, w których wygoda i prostota stawała się najważniejsza. Nie chciano myśleć o zmianach, które miały być niewygodne, nawet kiedy  były takie tylko na początku. Ludzie przestali troszczyć się o siebie jako o jednostkę, masowo podążali rutynowym szlakiem kiedyś przez kogoś wyznaczonym i nie zastanawiali się nad głębszym sensem niczego, co po drodze mijali.
                Gdyby choć kilku odwróciło na chwilę wzrok od miejsca, w którym utkwione były spojrzenia milionów, gdyby chociaż kilku zeszło z głównego nurtu, gdyby choć kilku spróbowało, może pociągnęliby za sobą resztę. Może znowu cenionoby indywidualizm, może jednostka znów mogłaby zaistnieć nie tylko dla wszystkich, ale też dla siebie, nie w znaczeniu egoistycznym, ale zmieniającym spojrzenie innych na świat. Miałoby być zmianą siebie po to, żeby pokazać zmiany innym. Żeby zmienili się wszyscy, ale żeby każdy zrobił to indywidualnie. W pierwszej kolejności dla zmiany swojego życia, na dłuższą metę także dla innych.
                Ten zwykły, szary poranek był innym szarym porankiem niż wszystkie poprzednie, bo po raz pierwszy w mojej głowie pojawiły się wszystkie te rozważania i te rozważania dały początek innym, które z kolei pociągnęły mnie w stronę, w którą nigdy nie zamierzałem pójść.



_____________
Tak to się kończy, kiedy w połowie pisania opowiadania najdzie mnie na przemyślenia o życiu.
Prawdę mówiąc, tak miało zaczynać się coś dłuższego, co w przyszłości mogłoby pójść do wydania, ale nie za bardzo jestem przekonana jak to rozwinąć w coś aż tak obszernego, więc na razie wychodzi na to, że jest to część trzecia po pierwszej i drugiej. Może kiedyś coś z tego wyjdzie, albo też może kiedyś wpadnę na lepszy pomysł. Póki co jest jak jest. 
A jak jest?

wtorek, 23 czerwca 2015

Źródło światła




            Dłoń w dłoń, twarz przy twarzy, palące słońce, a pod nami kłujące źdźbła wyschniętej trawy.
            Oddech. Słyszę oddech.
            Ciepło. Czuję ciepło.
            Otwieram oczy. Otwieram oczy i widzę.
            Uśmiecha się i nie mogę myśleć o niczym innym. Cała jego twarz przez ten krótki moment promienieje, widzę delikatnie zmarszczoną skórę wokół jego brązowych oczu. Jego brązowe oczy także się do mnie uśmiechają, a ja całą sobą pragnę być przyczyną tego uśmiechu.
            Po chwili jednak uśmiech powoli przygasa, jakby był zaledwie pojedynczym promieniem słońca, któremu udało się przedrzeć przez ciężką zasłonę ciemnych chmur. Znika całkiem, jakby go nigdy nie było. W jego oczach widzę głęboką ciemność nieba tuż przed wielką nawałnicą. Ciemność jego oczu szepcze do mnie, bym rozpaliła w niej ogień. Boję się. Boję się coraz bardziej, bo albo przegnam tę ciemność na zawsze, albo uda mi się przyćmić ją tylko na chwilę. Nie wiem, czy którekolwiek z rozwiązań wpłynęłoby na niego dobrze i od kiedy to ciemność sama chce być rozpalana, zaczynam wątpić w swoje dobre intencje.
            Próbuję coś powiedzieć. Staram się ze wszystkich sił, ale dławię się słowami, które chcę wypowiedzieć. Przełykam je więc, nie daję rady pokonać ciszy.
            Wiem, że na mnie patrzy. Wiem, że czeka aż znów uniosę wzrok i w końcu to robię. Czasem ciemność jego oczu dominuje w nich na tyle, że boję się zrobić cokolwiek, by go nie złamać. Czasem jednak przychodzą dni niespodziewanie piękne, kiedy brąz jego oczu płonie, a ja robię wszystko, by ten ogień podtrzymać.
            Nie jestem pewna, który z tych dni akurat mamy.
            Mogę tylko mieć nadzieję, że niedługo okaże się, że właśnie jeden z tych lepszych. Dlatego jego uśmiech, każdy jego uśmiech, tak bardzo mnie cieszy. Dlatego też każdy uśmiech, który znika, tak bardzo mnie niepokoi. Dlatego tak bardzo pragnę być przyczyną jego uśmiechu. Dlatego tak bardzo boję się ciemności.
            Wszystko wydaje się łatwe, kiedy jest bez sensu. Przezwyciężenie strachu przed ciemnością i walka z nią staje się nagle łatwa, kiedy myślę, że owa ciemność jest abstrakcją, która nie ma sensu, tym samym nie mając prawa do istnienia. Jeśli nie może istnieć, nie może też być niepokonana. Zyskuję wtedy siłę do walki i staram się pomóc mu w zmaganiach z nią. Próbuję być źródłem jego światła, próbuję być tą jedną małą iskierką, która może sprawić, że wszystko wokół staje w płomieniach.
            Kocham go. Kocham go, ale miłość to za mało. Miłość nie zwycięża wszystkiego, w tym przypadku także nie wystarcza. Nie wystarcza, ale pomaga.
            Łatwo jest kochać kogoś szczęśliwego. Dużo ciężej jest kochać ciemność.
            Miłość nie jest uczuciem. Uczucia zbyt szybko się zmieniają. Miłość jest stałą. Miłość jest tym, co zapiera dech w piersiach – z radości lub z żalu.
            Kocham jego całego, chociaż nie jest całością. Jest w kawałkach. Kocham każdy jego złamany kawałek tak bardzo, mając nadzieję, że tym sposobem złożę go w całość. Mam nadzieję, że zdążę przed ciemnością, zanim ta po cichu zabierze kilka z tych kawałków, uniemożliwiając mu powrót do jedności.
            Czuję nagłe ukłucie w sercu, kiedy zdaję sobie sprawę z rosnących we mnie wątpliwości.
            Może jasność nie jest mu już pisana, może nie jego są płomienie. Może jego jest ciemność. Może źle robię walcząc z nią.
            Zapach trawy w coraz bardziej intensywnych promieniach słońca dociera do moich nozdrzy. Wyrywa mnie z zamyślenia. Zmusza do ponownego spojrzenia w jego stronę. W stronę jego oczu i czającej się w nich ciemności.
            Zaczynam zauważać piękno ciemności. Nieskończenie czarne jest niebo nocą, ale przecież ten mrok pozwala zobaczyć gwiazdy. Sztuczne światło na Ziemi zabiera widoki na Drogę Mleczną tak jak sztuczna radość zabiera mi widok na te prawdziwe iskierki w mroku jego oczu. Jego szczere szczęście jest najpiękniejszym widokiem, jaki mogę sobie wymarzyć. Kiedy próbuję sprawić, by zabłysły te sztuczne światełka w jego oczach, tak naprawdę przyczyniam się do przyćmienia tych prawdziwych.
            Zaczynam się gubić.
            Ciemność sprowadza i na mnie plątaninę myśli, nawet nie jestem pewna, czy są do końca moje. Nie mogę się jej poddać, przecież muszę być silna. Muszę pozostać silna dla niego.
            Miłość polega na inspirowaniu siebie nawzajem. Nie chodzi tylko o inspirację, jakiej doświadczają artyści w procesie twórczym, choć miłość przez wieki była jej wielką częścią. Miłość inspiruje zwłaszcza do małych rzeczy. Miłość inspiruje do życia.
            Nie mogę się poddać, muszę pozostać przy nim, bo moim zadaniem jest nieustannie inspirować go do pozostania przy życiu. Do walki z ciemnością, która teraz zdaje się mieć nad nim przewagę. Nie pozwalam na to, buntuję się. Cała drżę. Drżą też moje dłonie gdy wyciągam je przed siebie, by bardzo ostrożnym ruchem dotknąć skóry jego twarzy. Obchodzę się z nim jak z najdroższym dziełem sztuki, bo tym właśnie dla mnie jest. Najdroższym dziełem sztuki tak bardzo kruchym, tak bardzo ulotnym, tak bardzo narażonym na całkowitą destrukcję.
            Jego destrukcja oznacza także moją destrukcję, ale to nie dlatego tak bardzo o niego walczę. Przecież nie chodzi o mnie. W miłości przecież nie ma ja. Jesteśmy my. Żebyśmy byli, musimy być oboje, bo kiedy nie ma jednego, nie ma nas w ogóle.
            Żadne z nas nic nie mówi, ale nie panuje cisza. Wśród melodii otoczenia trwa nieustanna rozmowa, bo ludzie, którzy się rozumieją, nie potrzebują żadnych słów.
            Wcześniejsza ciemność jego oczu przypominająca niebo przed burzą zapowiadała szkwał, który teraz ma miejsce. Nie na darmo to oczy są nazywane zwierciadłami dusz, widzę w nich dokładnie każdą wątpliwość zasiewaną przed ciemność i każdą jego próbę walki. Brąz jego tęczówek jest wzburzony. Wydaje mi się, że tworzy fale, ale porusza się zadziwiająco powoli. Sztorm jego oczu jest wbrew wszystkiemu niezwykle spokojny, uśpiony, jednak coś nadal każe mi nazywać go sztormem. Może to ta ciemność, niepokojąca, przerażająca czerń chowająca się za brązem sprawia, że każdy pogodny dzień staje się przygnębiającym.
            Mimo ciemności, zawsze zachowuję w sobie iskierkę optymizmu, pojedynczą iskrę nadziei, która za każdym razem rozpala się wraz z nim. I płonie, dając mi ciepło, które rozgrzewa serce, a którym dzielę się później z nim, próbując mu pomóc.
            Dzielę się swoim ciepłem obejmując jego pobladłą twarz swoimi drżącymi dłońmi. Jego kłujący zarost jest jedynym bodźcem oprócz brązu jego oczu, który przypomina mi o tym, że żyję. Cały świat przestaje istnieć, ale w inny sposób niż wtedy, kiedy mamy dzień relatywnie spokojny. Teraz tak bardzo skupiam się na jego cierpieniu, że kompletnie zapominam o tym, co go uszczęśliwia.
            Delikatnie wodzę kciukami po jego policzkach, tworząc niewidzialne kręgi przecinające jego uwydatnione kości jarzmowe. Mija moje uczucie odrętwienia i mam wrażenie, że i w jego przypadku tak się dzieje. Twarda ziemia robi się niewygodna, trawa ponownie kłuje, a jego wzrok przestaje być tak nieobecny i skupia się na mnie.
            Patrzę w jego oczy i nagle widzę blade iskierki radości.
            Wrócił?



_________________________

Chciałam napisać coś bardzo lirycznego, wręcz trochę onirycznego.
Ostatnio doszłam do wniosku, że rzeczy, które piszę, coraz mniej przypominają opowiadania.
Jak zawsze, oczy. Oczy są bardzo niezwykłe i za każdym razem można napisać o nich coś nowego. To chyba stało się moją misją i już nigdy nie napiszę czegoś bez wzmianki o oczach. Zwłaszcza tych jednych, szczególnych, z pozdrowieniami dla mojej tajnej inspiracji.
Wyszło przez okno?

piątek, 12 czerwca 2015

Il canto

ora nel mio petto c'e' un rimpianto


               Śpiewam. Otwieram usta i wydobywam z siebie dźwięki, które pochodzą z głębi mojej duszy, przynajmniej tak mi się wydaje. Chcę, by tak to zabrzmiało. Sam wystąpić może każdy, ale otworzyć przy tym samego siebie, tego każdy nie potrafił, a było to zawsze moim celem. Staram się śpiewać, jakbym nie tylko opowiadał o stworzeniu świata, o powstaniu i kształtowaniu się całej ludzkości i przebiegu jej historii, ale i również o samym sobie. Chcę, żeby właśnie taka forma dotarła do ludzi, którzy mnie słuchają, ale wiem, że niemożliwym jest, żeby każdy odebrał to w ten sposób.
                Śpiewa. Otwiera usta i niespodziewanie wydobywa z siebie dźwięki, które całkowicie mnie zaskakują. Zupełnie nie tego się spodziewałam. Jednocześnie zachwyca mnie i przeraża, jednocześnie raduje i przyczynia się do coraz większego poczucia przygnębienia. Siedzę pośród tak wielu innych ludzi, ale wydaje mi się, że jestem tylko ja. Tylko ja i jego głos, który z każdą kolejną nutą przytłacza mnie coraz bardziej, chociaż nie do końca rozumiem dlaczego.
                Śpiewam o miłości, którą utraciłem. A może o tym, jak wydaje mi się, że brzmi utracona miłość. Pewnie nie brzmi to zbyt wiarygodnie i chociaż bardzo się staram, muszę zmienić temat. Teraz śpiewam o miłości, którą może kiedyś znajdę. I którą może kiedyś utracę.
                Nie zagłębiam się w tekst tego, o czym opowiada, przynajmniej na początku mnie to nie interesuje. Robię to celowo, bo wiem, że nie chcę rozumieć. Boję się trochę, że słowa, tak bardzo powiązane z rzeczywistością, zabiorą mi wszystkie magiczne doznania, których doświadczam.
                Nie wiem, co czuję i to powoli zaczyna mnie przerażać. W tej chwili tylko ten strach zaprząta mi głowę, kolejne nuty wyśpiewuję automatycznie, nie wkładając w nie emocji. Modlę się, żeby tak było, żeby nie było ich słychać, bo to może zniszczyć wszystko. Boję się ich, powoli wymykają mi się one spod kontroli. Czuję, że stopniowo strach zaczyna odbijać się na tym, co robię z głosem.
                Jego głos zdaje się drżeć. Nie znam się na śpiewie, na tym jednym występie znalazłam się całkiem przypadkiem, (a może było mi to gdzieś zapisane) ale wydaje mi się, że coś w tym jego głosie bardzo dramatycznie się zmieniło. Jakby się bał. Nie w ten sposób, jakby coś go przestraszyło, czy też jakby nagle zaczął bardzo się stresować., przecież jest profesjonalistą. Strach ten wydaje się być o wiele głębszy i to wrażenie sprawia, że czuję dreszcze na plecach i ramionach.
                ‘Pomóż mi zrozumieć, co czuję’, w końcu to z siebie wyśpiewuję. Już na próbach zwróciłem uwagę na to zdanie, ale teraz stało się ono dla mnie jeszcze bardziej aktualne. Wkładam w nie całą siłę, mając nadzieję, że ktoś zrozumie moje wołanie o pomoc wyrażone w tak bardzo bezpośredni, ale jednocześnie bardzo skryty sposób.
                ‘Pomóż mi zrozumieć, co czuję’, to jedno zdanie sprawia, że doznaję szoku. Kubeł pełen zimnej wody zostaje wylany prosto na moją głowę. Wszystkie tak silne emocje sprawiają, że mam ochotę wstać i zacząć krzyczeć, nie mogę ich znieść. Może właśnie dlatego on śpiewa. Nie mogę się ruszyć, po prostu obserwuję.
                Mój głos załamuje się i cichnie na chwilę, kiedy mój wzrok zatrzymuje się na zieleni oczu obserwującej mnie kobiety. Zrozumiała. Rozumie. Widzę, że tylko ona rozumie dokładnie wszystko. Kolor jej oczu przynosi mi nadzieję i od tego momentu śpiewam już tylko dla niej.
                Patrzy na mnie. Wiem, że patrzy prosto na mnie. Czuję to. Zrozumiał mnie. Nie ma innej opcji. Rozumie. To sprawia, że mam ochotę jednocześnie podejść prosto do niego, jak i uciec gdzieś, gdziekolwiek, byle się od tych dziwnych i zbyt silnych emocji uwolnić.
                ‘Chwyć moją dłoń’ – tak brzmi jeden z wersów kolejnej piosenki, jednej z moich ulubionych. Zawsze w tym momencie wyciągam rękę w stronę losowo wybranej osoby na widowni. Zawsze przypadkowo pochwycam wówczas kontakt wzrokowy z kimkolwiek, kto przede mną siedzi i nie powiązuje z tym jakichś szczególnych emocji. Po prostu tak robię. Tym razem jest inaczej. Przecież od teraz śpiewam dla tej jednej osoby, tej jednej pary oczu, które jakimś cudem udaje mi się dostrzec mimo niesamowitej mocy reflektorów na mnie skierowanych. Chwyć moją dłoń, śpiewam. Pomóż mi, myślę.
                ‘Chwyć moją dłoń’, najchętniej powiedziałabym mu to samo. Z jakiegoś powodu wiem, że kieruje to prosto do mnie. Nie wiem, czy mnie widzi przez światło, które zapewne świeci mu prosto w oczy, ale wmawiam sobie, że tak jest. Chcę wierzyć w to, że jestem rozumiana, nawet jeśli nie jestem. Wiara, nawet w takie absurdy jak w całkowite zrozumienie przez drugą osobę, potrafi być pomocna. Nie potrafię przerwać tego niezwykle długiego kontaktu wzrokowego, mimo że nie jestem pewna, czy to w ogóle ma miejsce i to sprawia, że jest jeszcze bardziej niezwykły.
                Niedługo skończę. Wiem, że mój pobyt na scenie dobiega końca. Wiem, że mogę jej już nigdy nie zobaczyć i chłonę każdą sekundę całym sobą. Ogarnia mnie niesamowity smutek, ale w sposób, w który jeszcze nigdy go nie doświadczyłem. Ostatnia nuta wybrzmiewa, gasną reflektory, zapalają się światła na widowni. Widzę ją i wiem, że niczego sobie wcześniej nie wymyśliłem. Wszystko widzę w jej oczach. Chcę dać jej znać, chcę w jakiś sposób przekazać jej tajemniczą wiadomość, której treści nie potrafię sklecić. Kłaniam się i wychodzę za kulisy z rosnącą w sercu nadzieją, że ona nadal rozumie. 
                 Koncert kończy się o wiele za szybko. Na początku nie jestem w stanie nawet ruszyć się z miejsca dlatego do owacji wstaję jako jedna z ostatnich, o ile nie ostatnia, na całej sali. Jego wzrok przytłacza mnie jeszcze bardziej, bo zdaję sobie sprawę z tego, że tym razem niczego nie wymyśliłam. Kiedy on wyjątkowo szybko opuszcza scenę, ja postanawiam zrobić to samo, wręcz uciekając z widowni. Smutek spowodowany końcem czegoś na tyle pięknego powoli zostaje zaćmiony przez nadzieję, a później i rosnącą pewność, że to nie koniec. Nagle zdaję sobie sprawę z tego, że wiem, że jestem pewna, że właśnie idę na bardzo ważne spotkanie.


_______________________
Wyszło krótko, ale załóżmy, że tak miało być, bo w końcu muszę coś z siebie wyrzucić.
Kolejna nieco eksperymentalna forma, nie wiem, dlaczego to powstało i jak i w ogóle nie potrafię opisać procesu twórczego. Po prostu powstało, bo ostatnio dostarczyłam sobie taką dawkę inspiracji, że musiałam zrobić coś. To coś macie właśnie tutaj. Nie wiem, czy ma to w ogóle jakikolwiek sens. Dziwnie się czułam pisząc takie... niesportowe, takie śpiewane opowiadanie, ale trzeba próbować różnych rzeczy, prawda?
Zainspirowały mnie dwie piosenki, których fragmentów użyłam w tekście. Są to odpowiednio Cosi' i Il canto. W połączeniu z moją etatową inspiracją dały coś takiego i nie do końca wiem, co z tym zrobić. Więc wstawiam i liczę na to, że mi powiecie, co tu się właściwie stało.
Mam bardzo produktywne wakacje, sama siebie zadziwiam ilością (i mam nadzieję, że jakością) wpisów na blogu.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Chissà se finirà

chissà se finirà se un nuovo sogno la mia mano prenderà


             Światło lampki ustawionej na stoliku przy kanapie niebezpiecznie zamigotało, co oderwało moją uwagę od trzymanego na kolanach notesu.
             Do pokoju, w którym zazwyczaj zamykałam się późnymi wieczorami, kiedy chciałam pisać, ktoś wszedł. Poduszka kanapy ugięła się pod jego ciężarem, a ja poczułam ciepłe ramię obejmujące mnie w pasie.
            - Przeczytaj, co napisałaś – powiedział cicho dobrze wiedząc, że przez to na moich plecach pojawiają się dreszcze. Uśmiechnął się i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.
            - Nie.
            - Dlaczego? – odsunął się ode mnie zaskoczony, jakbym odmówiła mu właśnie pierwszy raz w życiu. Włosi śmieszyli mnie swoim zachowaniem bardzo często i bardzo często ich nie rozumiałam.
            - Jeszcze nie skończyłam – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Nie lubiłam, gdy ktoś czytał coś, czego jeszcze nie dopracowałam. Często także po dopracowaniu najdrobniejszego szczegółu i usunięciu wszelkich niedoskonałości nie pozwalałam nikomu czytać moich prac, które znajdowały swoje miejsce w koszu albo w szufladzie pełnej rzeczy, którymi miałam zająć się kiedy indziej, ale ostatecznie nigdy tego nie robiłam.
            - Jeden rozdział, proszę – przysunął się bliżej mnie. – Daj spokój, jeden malutki rozdział.
            - Nie piszę przecież w twoim języku – jęknęłam, mając nadzieję, że chociaż to ostatecznie go zniechęci.
            - Opowiedz mi – szepnął po chwili zawahania, co sprawiło, że poczułam jak po moim ciele powoli rozpływa się fala gorąca.
            - W tym rozdziale akurat bohaterowie całują się po raz pierwszy – skłamałam niemal od razu, jakbym zrobiła to odruchowo. Wydawało mi się, że Włoch jego pokroju mógł oczekiwać odpowiedzi w tym stylu. A może to ja tego chciałam, sama czy też zmanipulowana przez niego.
            Odpowiedział śmiechem.
            - To brzmi naprawdę, naprawdę tragicznie – powiedział z szerokim uśmiechem, ale ja postanowiłam grać dalej.
            - No dobrze, skoro nie chcesz tego słuchać – wyplątałam się z jego ramion i odsunęłam go od siebie, ruchem głowy wskazując mu drzwi.
            - Tego nie powiedziałem! – próbował wyrwać mój notatnik z ręki, ale szybko odskoczyłam i trzymając zeszyt wysoko nad głową, stanęłam na kanapie. On jeszcze szybciej zareagował, ściągając mnie za nogę w dół w taki sposób, że niespodziewanie znowu siedziałam kompletnie zdezorientowana tuż obok niego.
            Używając swojej obłędnej gry aktorskiej, otworzyłam notes na losowo wybranej stronie i przez chwilę przyglądałam się słowom tak, jakbym zastanawiała się, jak je przetłumaczyć.
            - No więc on powoli, centymetr po centymetrze, przysunął się bliżej niej. Milczał, żeby nie zepsuć atmosfery wspólnego wieczoru – powiedziałam z uśmiechem. O dziwo, nie słuchał mojej opowieści w sposób bierny, jakiego przy normalnym biegu wydarzeń bym się spodziewała. Wykonywał czynności, o których mówiłam, jakbym nim kierowała, jakby to on był owym bohaterem, a ja bohaterką mojego hipotetycznego rozdziału. Jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko mojej, czułam jego oddech, a wzrok, jakim na mnie patrzył, sprawiał, że czułam się coraz bardziej zmieszana.
            - I co dalej? – zapytał cicho, po raz kolejny wywołując u mnie gęsią skórkę. Dobrze, że jej nie widział, a przynajmniej taką miałam nadzieję.
            - Dłonią powiódł delikatnie po skórze jej twarzy, kończąc czuły gest założeniem pasma jej włosów za ucho – odpowiedziałam ciszej. Od jakiegoś czasu wydawało mi się, że w pokoju zapanowała dziwna atmosfera pełna niespodziewanego napięcia. Jego dotyk na mojej twarzy zdawał się pozostawiać źródła ciepła, które teraz rozlewało się po całym moim ciele. Pogodny uśmiech zszedł już z jego twarzy, chyba i jemu udzielił się nastrój tekstu, którego nigdy nie napisałam.
            - I co dalej? – to pytanie zadał już z całkowicie poważną miną.
            - Przysunął się jeszcze bliżej, aż w końcu ich wargi –
            Nie dokończyłam, bo bardzo szybko domyślił się zakończenia tego zdania i pocałował mnie bardzo ostrożnie, jakby bał się coś zepsuć. Chwilę później odsunął się na kilka centymetrów by oprzeć swoje czoło o moje.
            - I co dalej? – dopytał z delikatnym uśmiechem.
            - Chissà se finirà* – odparłam cicho i uśmiechnęłam się, zadowolona ze swojej opowieści. On wiedział, jak to mogło się skończyć i z powrotem przyciągnął mnie do siebie, żeby swój plan wcielić w życie. Zamknął notatnik, który wciąż trzymałam w dłoniach i odłożył na stój, po czym wrócił do pocałunków i stopniowego pozbawiania mnie odzieży.
           
                - Nienawidzę cię – wyszeptałam w kierunku wyraźnie zadowolonego mężczyzny wyciągniętego na materacu tuż obok mnie.
                - Powtarzasz się, amore – odpowiedział, co zdenerwowało mnie jeszcze bardziej. Czasami nie mogłam wyjść z podziwu, jak udawało mi się tyle z nim wytrzymać.
                - Przez ciebie nie skończę pisać tego w terminie, kretynie – odparłam. – Nie możesz przerywać mi tak pracy za każdym razem, kiedy akurat dobrze mi idzie.
                - Wiem, że mogę i wiem, że tego chcesz – wymruczał w moją stronę z szerokim uśmiechem, delikatnie kreśląc palcem wskazującym kółka na moim brzuchu. Moje niezwykle teatralne wywrócenie oczami było idealną odpowiedzią.
                Przez jakiś czas żadne z nas nic nie mówiło, chociaż cisza między nami zwykła trwać bardzo krótko. Był niezwykle rozmowny, wręcz nieprzyzwoicie gadatliwy, a nawet jeśli to nie on opowiadał, ja na niego krzyczałam. Albo się kłóciliśmy. Najwidoczniej bardzo udzielił mi się jego południowy gorący temperament.
                Takich momentów pełnych dziwnego napięcia, spowodowanego utrzymywanym długo kontaktem wzrokowym, było bardzo niewiele i chyba żałowałam, że nie zdarzają się częściej. Niemniej jednak sprawiały one, że czułam się niesamowicie niezręcznie.
                - Przestań na mnie patrzeć tymi swoimi oczami – bąknęłam w końcu.
                - A czym mam patrzeć, amore? – Nie musiałam na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że szeroko się uśmiecha.
                - W ogóle nie patrz – powiedziałam i odwróciłam się do niego plecami, chociaż wiedziałam, że nie miało to wiele dać. Za dobrze znałam jego i jego śmieszne sztuczki, wobec których, niestety, pozostawałam bezsilna.
                Wiedziałam, że nie zdążę doliczyć do dziesięciu, aby znowu poczuć jego dotyk na swojej skórze. Zbyt długo mnie znał. Wiedział, że nie potrafiłam mu nie ulec i za każdym razem perfidnie to wykorzystywał. Ciężko było się nie poddać, zwłaszcza kiedy opuszkami palców delikatnie wodził od mojego ramienia aż po udo i z powrotem. Próbowałam, robiłam, co w mojej mocy, żeby się nie dać, żeby nie przegrać, ale w tych okolicznościach ostatecznie zawsze przegrywałam. Odwróciłam się przodem do niego. Jego pełen zadowolenia uśmiech wprost prowokował do tego, żeby go uderzyć. Nawet, kiedy ponownie przyciągnął mnie do siebie i znowu poczułam jego ramiona wokół siebie, tak bardzo ciepłe, silne i sprawiające, że czułam jednocześnie dreszcze i przyjemną falę ciepła, nawet wtedy miałam ochotę porządnie mu przyłożyć.
                Dopiero, gdy przeniosłam wzrok na jego oczy, coś się zmieniło. Właściwie, wszystko się zmieniło.
                - Opowiedz mi – w końcu szepnęłam, a kiedy otworzył usta, by naprawdę coś powiedzieć, uniosłam dłoń i przyłożyłam ją do jego warg, żeby powstrzymać go przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku. – Opowiedz mi, nie używając słów – dodałam chyba jeszcze ciszej, nie mogąc odwrócić wzroku od jego oczu.
                Chyba nie do końca zrozumiał, o co mi chodziło, co było w sumie oczywiste. Może zrozumiał, ale nie do końca wziął moje słowa na poważnie, bo widziałam uśmiech błąkający się gdzieś w kącikach jego ust.
                A może było wręcz przeciwnie?
                Może zdawał sobie sprawę z tego, że jego oczy same w sobie opowiadały niesamowite historie bez potrzeby ubierania ich w słowa. Byłam pewna, że gdybym przyjrzała się naprawdę dokładnie, wyczytałabym w nich całą historię wszechświata. Wszystko to, co kiedykolwiek się wydarzyło, było zapisane gdzieś w jego ciemnych tęczówkach. Pewnie też, gdybym dokładnie się przyjrzała, mogłabym w czerni źrenicy zobaczyć przyszłość. Doszłam do wniosku, że chciałabym w nich zobaczyć przyszłość. Chciałam zobaczyć przyszłą siebie w tych samych, dobrze mi znanych brązowych oczach.
                Historie miłości, historie utraty, radości, szczęścia, żałoby, rozpaczy, gniewu. Zagłębiałam się w nich tak bardzo, że byłam w stanie wyczytać z nich wszystko.
                Często w tych oczach widziałam różne zaskakujące rzeczy. Zaskakujące emocje. Czasem widziałam w nich gniew, chociaż on sam był spokojny i zachowywał się normalnie. Innym razem widziałam w nich niesamowite iskierki radości, mimo że akurat się do mnie nie odzywał albo akurat byliśmy w trakcie wielkiej awantury. Ciekawe, jak to właśnie oczy zdradzają wszystkie uczucia, nieważne jak bardzo staramy się je zataić.
                I teraz było w nich coś niezwykłego. Wydawało mi się, że brąz jego tęczówek stał się nagle płynny, jakby został rozgrzany na tyle, że pływał w bieli oka. Dłoń, która nadal spoczywała na jego ustach, powiodłam na szorstkie od kilkudniowego zarostu policzki. Jego spojrzenie stało się jeszcze cieplejsze, o ile w ogóle było to możliwe, i zdawało się iskrzyć, czym sprawiało, że i mnie robiło się ciepło. Zastanawiałam się przez chwilę, co spowodowało u niego tak nagłą zmianę, która w tak piękny sposób objawiła się w jego oczach.
                Uśmiechnął się, ale nie był to uśmiech z rodzaju tych obrzydliwie pewnych siebie, które doprowadzały mnie do białej gorączki i sprawiały, że miałam ochotę wyrzucić go za próg i zatrzasnąć drzwi. Tym razem miałam wrażenie, że ten uśmiech w połączeniu z jego wpatrującymi się prosto we mnie oczami otwierał przede mną jego duszę. I była piękna.
                Odpowiedziałam uśmiechem, bo wiedziałam, że w końcu zrozumiał, co miałam na myśli i to on sam otworzył siebie przede mną, by opowiedzieć mi swoją historię. A historia spisana prosto z duszy człowieka, zwłaszcza jeśli ów człowiek był osobą tak bliską i kochaną, była zawsze tą najpiękniejszą.



___________________
       *Chissà se finirà - kto wie, jak to się skończy, słowa zaczerpnięte z cytatu na początku. Sam cytat pochodzi z canzone per te i znaczy mniej-więcej kto wie, jak to się skończy, gdy nowy sen chwyci moją dłoń. Sama piosenka nie pasuje mi za bardzo do całości, ale właściwie napisałam to wszystko słuchając tylko jej, więc coś musi w niej być, więc wielkie dzięki dla włoskich kolegów za inspirację.

    Nie wiem, czy to jest dobre.