Noce. Noce zawsze były najgorsze. W nocy wszystko nagle
cichło, kiedy cały świat kładł się do snu. Znikąd nie można było oczekiwać
pomocy,nic nie chciało pomóc mi w zagłuszaniu myśli. Żadnego hałasu z ulicy.
Żadnego niespodziewanego dźwięku zza ściany. Nawet wiatr cichł i nie mogłem
skupić się wtedy na niczym innym oprócz swoich myśli, pojawiających się i
znikających wraz z kolejnymi uderzeniami zegara.
Zastanawiałem
się już nad przeniesieniem go do innego pomieszczenia, najlepiej do kosza na
śmieci ustawionego pod kuchennym zlewem, ale za bardzo bałem się, że mogłoby to
tylko pogorszyć całą sytuację. Z czasem nauczyłem się dostrzegać zalety
dźwięku, który wcześniej doprowadzał mnie do szału. Zauważyłem, że pośród
ciszy, która zapadała w nocy, nie było nic, co mogłoby pomóc mi oderwać się od
pochłaniających mnie czarnych myśli. Zegar wył wtedy, o ironio, moją jedyną
nadzieją, bo kiedy ona spokojnie spała, nie miałem żadnego innego sposobu na
odwrócenie swojej uwagi od czającej się w moim umyśle ciemności. W nocy go
przeklinałem i nazywałem swoim nemezis, za dnia wszystko to cofałem, wręcz
dziękując za to, że był moją jedyną drogą do rzeczywistości.
Siedziałem przy niewielkim, drewnianym stoliku w kuchni i patrzyłem z góry na kubek po brzegi wypełniony
kawą, który chwilę wcześniej tam postawiłem. Na twarzy czułem parę, która
unosiła się znad gorącego napoju. Ciepło jest przyjemnym uczuciem. Miałem
wrażenie, jakby to właśnie ono sprawiało, że czułem się bardziej bezpieczny.
Ciepło kawy tylko mi o tym przypominało.
Oparzyłem sobie język, a po
przełknięciu także gardło. Zamrugałem kilkakrotnie, żeby powstrzymać łzy, które
napłynęły mi do oczu. Od kilku tygodni był to mój codzienny rytuał. Wstawałem i
myślałem tylko o tym, żeby podnieść się na nogi kawą. Chyba nawet nie chodziło
mi o samą kofeinę, chociaż ona też odrobinę pomagała, a o jej temperaturę. Po
oparzeniu się od wewnątrz nie było mowy o spaniu, a tego właśnie potrzebowałem
każdego ranka. Każdego kolejnego ranka potrzebowałem tego coraz bardziej.
Nie spałem. Brzmiało to
absurdalnie, bo byłem zmęczony i to bardzo. Wykończony. To jednak nie
przeszkadzało mojemu organizmowi w niespaniu. Coraz rzadziej, ale zdarzały się i
lepsze noce, które przesypiałem w całości, ale jest było zdecydowanie mniej niż
tych, kiedy co chwilę zrywałem się z łóżka lub zasypiałem dopiero tuż przed
wschodem słońca. Potrzebowałem czegoś, żeby móc funkcjonować po takich nocach.
Wybrałem kawę.
Wydawało
mi się, że oszalałem. Nie pamiętałem, dlaczego to wszystko się zaczęło. Nie
wiedziałem, co mogło to wszystko spowodować. Czułem się uszkodzony, złamany.
Jakbym był maszyną, wadliwym towarem wyprodukowanym gdzieś przez kogoś i
wypuszczonym bez przeprowadzenia kontroli, bo nikogo ona nie obchodziła. Byłem
zepsuty. Złamany. Ona także ujmowała to w ten sposób, ale dodawała, że w końcu
każde złamanie się zrasta i nie musiałem się o nic martwić, ale przecież to nie
było takie proste. Martwiłem się. Martwiłem się nie o siebie, ale o nią
właśnie.
- Spójrz na mnie – mówiła zawsze,
kiedy spotykała mnie w takich momentach, jak ten.
- Nie.
- Spójrz na mnie – powtarzała, a
wtedy nie mogłem jej odmówić i podnosiłem wzrok. Widziałem jej oczy, zawsze
najpierw to one przyciągały moją uwagę. Były takie inne niż wszystkie oczy,
jakie widziałem. Na początku nie można do końca określić, jaki miały kolor, to
takie intrygujące, jednak z każdą kolejną sekundą utwierdzałem się w
przekonaniu, że były zielone. Zieleń jest kolorem nadziei, a ona była moją
nadzieją, więc wszystko się zgadzało. Wszystko miało sens.
Wszystko w świecie miało sens,
poza tym, co działo się w mojej głowie.
Nie spałem. Sam fakt, że pomimo
potwornego zmęczenia, które narastało każdego kolejnego wieczoru, nie
potrafiłem zasnąć z taką łatwością, z jaką powinienem, nie miał sensu. Sam
fakt, że nie potrafiłem jednoznacznie wskazać momentu, z którym to wszystko się
zaczęło, nie miał sensu. I wreszcie, sam fakt, że nawet nie byłem w stanie
nazwać przyczyny swoich problemów, nie miał jakiegokolwiek sensu.
- Podobno jesteśmy w stanie
odróżnić sen od rzeczywistości właśnie po tym, że brak w nim logiki. Znajdujemy
się wówczas nagle w jakimś miejscu, które wydaje nam się całkowicie oczywistym
i naturalnym miejscem, w którym powinniśmy przebywać i nawet nie kwestionujemy
przyczyny naszego pojawienia się tam – powiedziałem cicho, kiedy i tamtego
ranka pojawiła się w progu kuchni. – Nie kwestionujemy przyczyny i nie mamy
pojęcia, ani jak tam się znaleźliśmy, ani kiedy się tam znaleźliśmy.
Widziałem,
że nawet się nie poruszyła. Stała tam, w tym samym miejscu, i przypatrywała mi
się bardzo uważnie. Nie odezwała się, bo chociaż otworzyła usta, nie wydobył
się z nich żaden dźwięk.
- Co,
jeśli to jest snem? Wszystko zaczęłoby do siebie pasować, gdyby to był tylko
sen. Ten kompletny bezsens mógłby być zrozumiany i zaakceptowany. – Spojrzałem
prosto na nią, kiedy poczułem przebiegającą po moich plecach falę strachu. –
Tylko dlaczego cały czas nie mogę się obudzić? Muszę coś zrobić, muszę się
obudzić. Nie wytrzymam dłużej. – Ciemność pojawiająca się w moim umyśle wraz z
nadejściem nocy, nie zniknęła po wschodzie słońca. Czaiła się w środku mnie i
właśnie przejmowała nade mną kontrolę. Musiałem przed nią uciec, musiałem
doprowadzić do przebudzenia. Wstałem na równe nogi, trącając przy tym kubek z
kawą, która rozlała się, parząc mnie tym razem także od zewnątrz. Syknąłem
cicho. Ból przyniósł nagłe otrzeźwienie, które zostało tylko spotęgowane pełnym
przerażenia spojrzeniem, jakie padło z jej strony. Nie chciała, żeby tak wyszło
i widziałem, jak bardzo starała się zachować jak najbardziej naturalny wyraz
twarzy, ale nie potrafiła. Tego dnia za bardzo ją wystraszyłem.
Wszystkiemu
była winna ta pełna tajemniczości ciemność, którą nazwałem ciemnością, bo
sprawiała, że przestawałem widzieć. Nie traciłem wzroku, ale przestawałem
widzieć i nigdy jeszcze nie doświadczyłem czegoś tak strasznego.
Szybkie
pożegnanie w tamtym momencie wystarczyło, i ona, i ja potrzebowaliśmy
odetchnąć. Ona – ode mnie, a ja od ciemności. Łudziłem się, że opuszczenie
domu, wzięcie kilku głębokich wdechów na świeżym powietrzu i odpalenie auta, by
po chwili jechać spokojną szosą w stronę miejsca pracy mi pomoże, ale tak nie
było. Ukojenie miał przynieść widok szarego nieba, mijanych przy drodze drzew i
schowanych za nimi pól, ale tak nie było. Wszędzie widziałem ową tajemniczą
ciemność, dzień był jej niestraszny. W każdym świetle zawsze czaiła się
ciemność.
Nie
myślałem wiele o swojej pracy, a może powinienem zacząć to robić. Gdybym skupił
się na tym, jakie zadania czekały mnie tamtego dnia, może udałoby mi się uciec
od czarnych myśli, które kłębiły się gdzieś w tle mojej świadomości.
Kompletnie
zaskoczył mnie tłum ludzi zaraz po tym, jak pola i drzewa nagle zostały
zastąpione przez asfalt i beton, kiedy wjechałem do centrum miasta. Przywołałem
się do porządku i staranie wytłumaczyłem sobie, dlaczego tak było. Skoro ja
jechałem do pracy, inni też musieli to robić. Byliśmy w mieście, a w mieście
spotyka się ludzi nawet wtedy, kiedy się nie ma na to ochoty. Działo się ze mną
coraz gorzej, bo sam do siebie mówiłem jak do idioty.
To
właśnie jednego z tych zwykłych, szarych dni, kiedy automatycznie podążałem za
dziesiątkami innych kierowców przecinającymi się ulicami, by dotrzeć do
miejsca, które wcale mnie nie interesowało, a w którym musiałem stawiać się
pięć razy w tygodniu, po raz pierwszy w mojej głowie pojawiła się ta myśl.
Jedna myśl, której źródła nie potrafiłem nazwać, więc przypisałem ją samemu
sobie. To właśnie jednego z tych zwykłych, szarych dni zacząłem myśleć inaczej.
Może
ciemność była zbyt wielka, może jej wielkość była na tyle ogromna, że nie
mogłem pokonać jej najzwyczajniej w świecie skupiając się na czymś innym. Może
ta ciemność pojawiła się właśnie w tamtym momencie, by przerwać rutynę mojego
życia, póki jeszcze było to możliwe i bardzo niezauważalnym ruchem pokazać mi,
że mogłem żyć inaczej. Zasiała we mnie wątpliwości. Wątpliwości były bardzo
mądrym rozwiązaniem wcielanym przez ciemność w moje życie. Przestałem wierzyć w
to, że mogę jeszcze żyć szczęśliwie, zacząłem wątpić w samego siebie.
Ostro
zahamowałem, kiedy nagle zapaliło się czerwone światło.
To
czerwone światło też dało mi do myślenia. Przestawałem myśleć o ciemności w ten
sam sposób, w który myślałem o niej wcześniej tak, jak było to z zegarem. Nadal
jednak nie wiedziałem, czy została ona na mnie sprowadzona po to, żeby mi
pomóc, czy po to, żeby mnie zniszczyć.
Ten zwykły, szary poranek był także momentem
pojawienia się w mojej głowie jeszcze jednej myśli, która również sprawiła, że
zacząłem na świat patrzeć inaczej. Ruszyłem, by spokojnie opuścić skrzyżowanie
i, jak zawsze w tamtym miejscu, skręciłem w prawo. Co stałoby się, gdybym tego
nie zrobił?
Byłem
dorosły. Nikt mnie nie nadzorował, nikt w tym konkretnym momencie mnie nie
pilnował. Siedziałem w samochodzie sam. Tylko ja i moje myśli. To ja trzymałem
kierownicę i to ja naciskałem odpowiednie pedały, to ja kontrolowałem pojazd i
to ja powinienem kontrolować swoje życie. Co by było, gdybym w tamtym jednym
miejscu skręcił w lewo i po prostu odjechał? Przecież mógłbym zacząć nowe
życie. Każdy z ludzi mijanych przeze mnie tamtego dnia mógł zrobić to samo.
Wszyscy mogliby nagle zdecydować o zmianie swojego życia, ale nikt tego nie
robił. Zastanawiało mnie, czy chociaż jeden z nich kiedykolwiek wpadł na taki
pomysł. Całkowicie się odizolować, znaleźć sobie nowe miejsce i spróbować od
nowa, a jeśli tam by się nie udało, to zawsze były inne miejsca, tysiące
tysięcy innych miejsc, w których można było próbować od nowa.
Świat
stawiał przed każdym człowiekiem tak wiele możliwości, a ten trzymał się
kurczowo szarości, do której tak bardzo się przyzwyczaił i ani myślał, by ją
puścić. Wydawało mi się, że każdy ignorował cichuteńki głosik w głowie, który
podpowiadał, przypominając o tym, że zawsze można spróbować czegoś nowego, ale
chyba się myliłem. Zaczynałem utwierdzać się w przekonaniu, że ludzie nie
ignorowali żadnego głosiku, bo już dawno przestali go w ogóle słyszeć. Żyli
swoim życiem, a każdą nagłą zmianę w nie wprowadzaną nazywali czymś złym i
nieodpowiednim.
O tyle
łatwiej było nazwać coś złym i nieodpowiednim i poddać się szarości, niż
posłuchać bardziej wyrazistej czerni ciemności, włożyć trochę wysiłku i coś
zmienić.
Ludzie
twierdzili, że skoro coś było, to tak po prostu być musiało. Przestali
dopuszczać do siebie myśl o tym, że byli w stanie to zmienić, bo tak było
wygodniej. Nonkonformizm wyszedł z mody, bo żyliśmy w czasach, w których wygoda
i prostota stawała się najważniejsza. Nie chciano myśleć o zmianach, które
miały być niewygodne, nawet kiedy były
takie tylko na początku. Ludzie przestali troszczyć się o siebie jako o
jednostkę, masowo podążali rutynowym szlakiem kiedyś przez kogoś wyznaczonym i
nie zastanawiali się nad głębszym sensem niczego, co po drodze mijali.
Gdyby
choć kilku odwróciło na chwilę wzrok od miejsca, w którym utkwione były
spojrzenia milionów, gdyby chociaż kilku zeszło z głównego nurtu, gdyby choć
kilku spróbowało, może pociągnęliby za sobą resztę. Może znowu cenionoby
indywidualizm, może jednostka znów mogłaby zaistnieć nie tylko dla wszystkich,
ale też dla siebie, nie w znaczeniu egoistycznym, ale zmieniającym spojrzenie
innych na świat. Miałoby być zmianą siebie po to, żeby pokazać zmiany innym.
Żeby zmienili się wszyscy, ale żeby każdy zrobił to indywidualnie. W pierwszej kolejności
dla zmiany swojego życia, na dłuższą metę także dla innych.
Ten
zwykły, szary poranek był innym szarym porankiem niż wszystkie poprzednie, bo
po raz pierwszy w mojej głowie pojawiły się wszystkie te rozważania i te
rozważania dały początek innym, które z kolei pociągnęły mnie w stronę, w którą
nigdy nie zamierzałem pójść.
_____________
Tak to się kończy, kiedy w połowie pisania opowiadania najdzie mnie na przemyślenia o życiu.
Prawdę mówiąc, tak miało zaczynać się coś dłuższego, co w przyszłości mogłoby pójść do wydania, ale nie za bardzo jestem przekonana jak to rozwinąć w coś aż tak obszernego, więc na razie wychodzi na to, że jest to część trzecia po pierwszej i drugiej. Może kiedyś coś z tego wyjdzie, albo też może kiedyś wpadnę na lepszy pomysł. Póki co jest jak jest.
A jak jest?